środa, 9 sierpnia 2023

OGAR

Utwór, w którym po raz pierwszy pojawia się mroczna księga NecronomiconCzy Ogar napisany został jako pastisz, na co mogłyby wskazywać pewne zabiegi stylistyczne? Tak czy inaczej zapraszam do lektury Psa Baskerville’ów z pieprzem (lub jak kto woli: w wersji hardcore). Podobnie jak w przypadku wcześniejszego o kilka lat opowiadania Dagon narrator nie jest pewien własnych zmysłów i podobnie jak tam szuka zapomnienia w... zresztą zobaczcie sami.




OGAR

I

W skołatanych uszach bez ustanku słyszę koszmarny furkot i łopot i nikłe ujadanie z oddali jakby olbrzymiego ogara. Nie jest to sen, ba, nie jest też, obawiam się, obłąkanie: zbyt wiele już się wydarzyło, żebym się bałamucić miał takimi nadziejami. Z St. Johna został aby zmasakrowany zewłok; ja jeden znam przyczynę i palnę sobie przez tę wiedzę w łeb, bojąc się, że i mnie spotka to samo. Bezkresem mrocznych korytarzy zatrważającej wyobraźni wmyka się czarna plazma Nemezys, wiodącej mię w samozatratę.

Oby niebiosa wybaczyły głupotę i chorobliwą fascynację śmiercią, które nam obu zgotowały tak potworną dolę! Zblazowani szarzyzną banalnego świata, gdzie rychło powszednieje nawet radość romansu i przygody, z zapałem śledziliśmy z St. Johnem każdy estetyczny i intelektualny trend obiecujący odskocznię od trawiącej nas nudy. Zagadki symbolistów, ekstazy prerafaelitów — wszystkichśmy w ich czasie zaznali, lecz każdy nowy prąd nader się szybko wypłukiwał ze sprawiających uciechę świeżości i uroku. Dłużej zatrzymać nas mogła aby mroczna filozofia dekadentów, siłę której odkryliśmy li tylko w pogłębianiu jej diabolicznych otchłani. Baudelaire i Huysmans szybko nas przestali roznamiętniać, aż zostały same bezpośredniejsze podniety przeciwnych naturze osobistych doznań i przygód. I właśnie ta straszna potrzeba emocjonalna koniec końcem powiodła nas tą obrzydłą ścieżką, którą nawet teraz, w trwodze, wspominam ze wstydem i nieśmiało: na plugawy szczyt bezeceństwa: w odrażający proceder łupienia grobów.

Nie potrafię wyjawić w szczegółach naszych szokujących wypraw ani bodaj po części wymienić najpaskudniejszych trofeów zdobiących nieopisanie wstrętne muzeum, które urządziliśmy w wielkim domu z kamienia, gdzieśmy mieszkali sami i bez służby. Muzeum było bluźnierczym, nieprawdopodobnym miejscem, w którym, dla pobudzenia wynudzonych zmysłów, z satanicznym smakiem neurotycznych koneserów zgromadziliśmy wionące grozą świadectwa zepsucia. Głęboko pod ziemią urządziliśmy to kryjome pomieszczenie, gdzie z wyszczerzonych paszcz potężnych, odrobionych w bazalcie i onyksie skrzydlatych demonów bluzgało trupio zielone i pomarańczowe światło, a skryte rury pneumatyczne marszczyły kontury rzuconych na czarne, sute kotary czerwonych okropności, wprawiając takowe w kalejdoskopiczne tańce śmierci. Z rur ziały wonie, którychśmy, wedle nastroju, najbardziej zapragnęli: już to odór bladych lilii cmentarnych, już to narkotyczne aromaty imaginowanych wschodnich świątyń, kędy spoczywają martwi króle, już to — jakże się wzdrygam na to wspomnienie! — straszliwe, targające jestestwem fetory rozkopanego grobu.

Pod ścianami odrażającego pomieszczenia stały gabloty ze starożytnymi mumiami na przemian z witrynami mieszczącymi piękne, doskonale wedle prawideł sztuki spreparowane ciała, które wyglądały jak żywe; prócz tego za szkłem widniały kamienie nagrobne, wykradzione z najstarszych cmentarzów świata. W nyżach miejscami leżały czaszki wszelkich kształtów i głowy zachowane w różnym stanie rozkładu. Były również gnijące, łyse czerepy sławnych arystokratów tudzież świeże, lśniące złociście łebki tylko co grzebanych dzieci. Do tego posągi i malowidła, wszystkie o tematyce diabolicznej, co poniektóre naszego autorstwa. Zamykana na klucz teka, oprawna w ciemną człowieczą skórę, zawierała nieznane, niewymowne ryciny, które sporządził ponoć sam Goya, nie śmiał jednak się do nich przyznać. Mieliśmy także mdlące instrumenty muzyczne — strunowe, blaszane i drewniane — z których niekiedy dobywaliśmy wybornie ponure i upiornie demoniczne dysonanse; nadto bezlik inkrustowanych puzder z hebanu, kryjących arcyniewiarygodną i niewyobrażalną rozmaitość grobowych łupów, uciułanych na skutek ludzkiego obłędu i wynaturzenia. Nie mogę mówić zwłaszcza o tych ostatnich zdobyczach: dzięki Bogu odważyłem się je unicestwić na długo przed tym, nim pomyślałem o uczynieniu tegoż z sobą.

Grabieżcze eskapady, na których zbieraliśmy zakazane skarby, były zawsze niezatartymi wydarzeniami artystycznymi. Nie liczyliśmy się do pospolitych hien cmentarnych: rabowaliśmy aby w konkretnych warunkach, zakreślonych usposobieniem, pejzażem, otoczeniem, pogodą, porą i światłem księżyca. Że rozrywki takie były dla nas najwykwintniejszą formą estetycznej ekspresji, przetośmy dbali o detale z wszystką pieczołowitością. Pora dnia nie ta, irytujący efekt świetlny albo nieudolność w obchodzeniu się z wilgotną darnią omal zupełnie zniweczyłyby ekstatyczną podnietę, która nas ogarniała po wydarciu ziemi tego czy innego sekretu wykrzywionego w złowieszczym grymasie. Poszukiwaniom nowych scenerii, jak też emocjonujących okoliczności towarzyszyły gorączka i nienasycenie: prym nieodmienne miał St. John i to on powiódł nas w końcu ku temu przeklętemu miejscu, co sobie z nas zadrwiło, gotując obu parszywy, nieunikniony los.

Jakie złowrogie fatum nas zmamiło na ów potworny cmentarz w Holandii? Bodajże mroczna pogłoska i legendy o pochowanym przed pięcioma wiekami człeku, który w swym czasie także łupił był trupy i wykradł z potężnego grobowca przedmiot o wielkiej mocy. Przypominam sobie ostatnie chwile tamtej sceny: zbladły jesienny księżyc ponad grobami, rzucający smugi widmowych cieni; groteskowe drzewa zwieszające sępnie gałęzie ku zapuszczonej trawie i kruszejącym płytom; nad wyraz duże nietoperze, rojące się na tle księżyca; stary, obluszczony kościół, monstrualnym, upiornym paluchem godzący w zsiniałe niebo; fosforyczne owady, których pląsy w odległym rogu pod cisami przypominały błędne ognie; zapachy ziemi, roślinności i mniej znajomych rzeczy mieszające się po trosze z nocnym wiatrem znad odległych mokradeł i mórz; i najgorsze z wszystkiego — nikłe, basowe ujadanie olbrzymiego ogara, któregośmy ani widzieli, ani potrafili umiejscowić. Wzdrygnęliśmy się na ten odgłos, przywołując na pamięć opowieści wieśniaków, osobnik bowiem, którego szukaliśmy, został kilkaset lat temu znaleziony w tymże miejscu rozszarpany i zmasakrowany pazurami i kłami nieopisanej bestii.

Pomnę, jakeśmy ryli szpadlami grób tej hieny, podekscytowani widokiem siebie samych, mogiły, zbladłego, przypatrującego się księżyca, widmowych cieni, groteskowych drzew, ogromnych nietoperzów, starego kościoła, roztańczonych błędnych ogni, wymiotnych woni, jęczącego z lekka nocnego wiatru, a również niezwykłego, na wpół słyszalnego ujadania nie wiedzieć skąd, realność którego trudno było nam obiektywnie uznać. Po pewnym czasie natrafiliśmy na materiał twardszy od wilgotnej gleby i ujrzeli butwiejącą prostokątną skrzynię, pokrytą narostami minerałów od leżenia długo w nietkniętej ziemi. Trumna była niewiarygodnie mocna i gruba, jednakowoż tak stara, że w końcuśmy wybili wieko i sycili zawartością wzrok.


Dużo, zdumiewająco dużo zostało w środku mimo upływu pięciu stuleci. Szkielet, acz tu i owdzie zgruchotany szczękami czegoś, co przyprawiło o zgon, trzymał się razem z zaskakującą mocą, tedy napawaliśmy się obranym do białości czerepem, długimi silnymi zębami, pozbawionymi gałek orbitami, co ongiś płonęły upiornie jak nasze. W trumnie spoczywał amulet o dziwnym, egzotycznym wzorze, noszony widać na szyi nieboszczyka. Była to konwencjonalna, a zarazem osobliwa podobizna sprężonego do skoku ogara ze skrzydłami czy też sfinksa o na poły psim pysku, kunsztownie odrobiona na starożytną orientalną modłę, z niewielkiego zielonego jadeitu. Fizys istoty była do reszty odpychającą, tchnącą śmiercią, bestialstwem i wrogością. Naokół wyrżnięto znaki, których ani ja, ani St. John nie mogliśmy rozeznać, na dole zasię, na podobieństwo gmerku, widniała groteskowa, przeraźliwa czaszka.

Skoro ujrzeliśmy amulet, od razuśmy wiedzieli, że musimy go posiąść — że oto nasza należność ze starej mogiły. Choćbyśmy nawet w zarysach talizmanu nie znali, i tak byśmy go pożądali, lecz kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że nie jest nam zupełnie obcym. Obcym w rzeczy samej był wszelkiej sztuce tudzież literaturze wiadomej zrównoważonym, trzeźwym czytelnikom, my wszakże rozpoznaliśmy w nim przedmiot wspomniany w zakazanym Necronomiconie obłąkanego Araba Abdula Alhazreda: upiorny duchowy symbol trupożernej sekty z niedosiężnego Leng w Azji Środkowej. Aż nazbyt dobrze wychwyciliśmy złowrogie rysy opisane przez arabskiego demonologa starożytnej doby; rysy, jak pisał, zaczerpnięte z tajemniczego, nadprzyrodzonego uobecniania się duchowych istnień, co dręczą i nękają zmarłych. 

Łapiąc zielony jadeit, objęliśmy po raz ostatni spojrzeniem zbielałą twarz nieboszczyka o pustych oczodołach i zasypali grób tak, jak go zastaliśmy. Kiedy naprędce, ze skradzionym amuletem w kieszeni St. Johna, opuszczaliśmy to ohydne miejsce, nietoperze zdawały się opadać hurmą ku ziemi, którą dopiero cośmy ograbili, jakby szukały jakiej przeklętej, bluźnierczej pastwy. Lecz księżyc jesienny świecił słabo a blado, toteż pewniśmy nie byli. Podobnież nazajutrz płynąc z Holandii do domu, mieliśmy wrażenie, że słyszymy z dala nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Lecz wiatr jesienny jęczał smętno a wątło, toteż pewniśmy nie byli.


II

Nie dalej jak tydzień po powrocie do Anglii wydarzać się zaczęły dziwne rzeczy. Że wiedliśmy pustelniczy żywot — bez przyjaciół, w osobności, bez służby w nielicznych pomieszczeniach prastarej posiadłości na smętnych, nie uczęszczanych wrzosowiskach — mir z rzadka mącili nam kołaczący do drzwi goście. Teraz atoli niepokoiło nas częste gmeranie nie gmeranie nocną porą zarówno przy drzwiach, jak oknach, i nie tylko na parterze. Raz jawił się nam jak gdyby duży, nieprzejrzysty kształt, co zaćmił okno biblioteki, skoro na nie padał księżyc; kiedy indziej znowuż jakbyśmy słyszeli furkot czy łopot opodal. Za każdym razem zbadanie sprawy nic nie wykazało, jęliśmy tedy przypisywać te zdarzenia zgoła fantazji — tej samej osobliwie spaczonej fantazji, co wciąż karmiła nasze uszy nikłym ujadaniem z oddali, które wydawało się, żeśmy słyszeli na holenderskim cmentarzu. Jadeitowy amulet leżał teraz w jednej z nyż naszego muzeum; czasem spalaliśmy przed nim świece o niecodziennych woniach. W Necronomiconie Alhazreda znaleźliśmy dużo na temat właściwości talizmanu, jako też związku dusz łupieżców grobów z tym, co takowy wyobrażał; przejęło nas trwogą, cośmy tam wyczytali. Potem nastał koszmar.

Nocą dwudziestego czwartego września tysiąc dziewięćset... roku dobiegło mię pukanie do drzwi pokoju. Sądząc, że to St. John, poprosiłem go do środka, lecz w odpowiedzi dał się słyszeć świdrujący chichot. Na korytarzu nie było nikogo. Kiedy zbudziłem St. Johna, utrzymywał, że nic mu na ten temat nie wiadomo, i strapił się nie mniej niż ja. Tej nocy nikłe ujadanie z daleka, niosące się nad wrzosowiskiem, stało się dla nas niechybną a przerażającą rzeczywistością. Cztery dni później, gdyśmy obaj przebywali w sekretnym muzeum, usłyszeliśmy ciche, ostrożne skrobanie u pojedynczych drzwi klatki schodowej wiodącej do skrytej biblioteki. Wpadliśmy w popłoch z dwu powodów, oprócz bowiem strachu przed nieznanym zawsześmy się lękali, czy aby kto nie odkryje naszych makabrycznych zbiorów. Pogasiwszy wszystkie światła, podeszliśmy do drzwi i otworzyli je raptownym szarpnięciem, za czym uczuliśmy niewytłumaczony wiew i posłyszeli jakby oddalające się osobliwe odgłosy, przypominające szurgot, chichot i szwargolenie. Czyśmy obłąkani, we śnie, czy przy zdrowych zmysłach, nie próbowaliśmy ustalić. Świadomi byliśmy aby tego — i wiązaliśmy z tym najczarniejsze obawy — że jawnie bezcielesny szwargot to, ani wątpić, język holenderski!

Po tym zdarzeniu żyliśmy w tężejącej trwodze i fascynacji. Przeważnieśmy rachowali, że obydwaj zapadamy w obłęd wskutek życia pełnego nienaturalnych podniet, czasem wszakże lubiliśmy dramatyzować, jakobyśmy byli ofiarami dościgającego nas wreszcie potwornego losu. Przedziwnych uobecnień nie dało się już zliczyć. W odosobnionym naszym domu najwyraźniej dawała znać o sobie jaka perfidna istota, której natury nie umieliśmy odgadnąć, demoniczne ujadanie zaś noc w noc przetaczało się nad targanymi wiatrem wrzosowiskami, za każdy raz głośniejsze. Dwudziestego dziewiątego października na miękkiej ziemi pod oknem biblioteki dostrzegliśmy szereg śladów zgoła nie do opisania. Były równie zagadkowe jak hordy wielkich nietoperzów, co nawiedzały starą naszą posiadłość w niebywałej i rosnącej liczbie.


Zgroza sięgnęła zenitu, skoro osiemnastego listopada St. John w trakcie powrotu po zmroku do domu z odległej stacji kolejowej, chwycony przez co straszliwego i krwiożerczego, został rozdarty na sztuki. Wrzaski dobiegły domu, przeto pospieszyłem na to przeraźliwe miejsce, ale zdążyłem jedynie usłyszeć furkot skrzydeł i zobaczyć niewyraźną czarną sylwetkę czegoś na tle wschodzącego księżyca. Druh mój dogorywał, gdy do niego przemówiłem, i nie mógł zbornie odpowiedzieć. Zdołał aby wyszeptać: „Przeklęty amulet...”. Po czym skonał — bezwładna masa zmasakrowanego ciała.

Pochowałem go o północy nazajutrz w jednym z naszych zapuszczonych ogrodów i wymamrotałem nad zewłokiem jeden z diabelskich rytuałów, które uwielbiał za życia. Wymawiając ostatnie demoniczne zdanie, usłyszałem w dali na wrzosowiskach nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Miesiąc stał wysoko, ale nie śmiałem nań spojrzeć. A zobaczywszy na słabo oświetlonych wrzosowiskach rozległy mętny cień, co przemykał się od pagórka do pagórka, zawarłem oczy i padłem twarzą ku ziemi. Kiedym wstał, dygocąc na ciele — nie wiem, po jakim czasie — dowlokłem się do domu i złożyłem szokujący pokłon przed zamkniętym w nyży amuletem z zielonego jadeitu.

Jako że bałem się mieszkać teraz sam w wiekowym domu na wrzosowisku, wyjechałem następnego dnia do Londynu, biorąc z sobą amulet i unicestwiwszy ogniem i szpadlem resztę bezbożnych zbiorów muzealnych. Lecz oto po trzech nocach znów usłyszałem ujadanie, a nim upłynął tydzień, po zmierzchu nieodmiennie odczuwałem na sobie dziwny wzrok. Jednego wieczora, kiedy gwoli zaczerpnięcia świeżego powietrza spacerowałem po Victoria Embankment, ujrzałem czarny kształt przesłaniający odbicie latarń w wodzie. Skoro zawiał podmuch silniejszy od nocnego wiatru, wiedziałem, że co dopadło było St. Johna, dopadnie wnet i mnie.

Nazajutrz starannie zawinąłem zielony jadeitowy amulet i popłynąłem do Holandii. Jakąż łaskę mogłem uzyskać przez zwrócenie tego przedmiotu do jego cichego, śpiącego właściciela, nie byłem w stanie stwierdzić, czułem wszelako, że muszę bodaj spróbować każdego możliwego kroku dyktowanego logiką. Czym ogar był i czemu mnie prześladował, pozostawało nadal bez odpowiedzi; lecz po raz pierwszy usłyszałem ujadanie na owym starym cmentarzu i każde potem wydarzenie, w tym szept dogorywającego St. Johna, łączyło klątwę z kradzieżą amuletu. Toteż odkrywszy w karczmie rotterdamskiej, że rabusie obrali mię z owego jedynego środka ocalenia, popadłem w najgłębsze otchłanie rozpaczy.

Donośne było tego wieczora ujadanie, a rankiem przeczytałem o niewypowiedzianym występku w najpodlejszej dzielnicy miasta. Plebs się przeraził, bo na okrytą niesławą kamienicę spadła krwawa śmierć, która przerastała najpotworniejszą zbrodnię w okolicy. W parszywej melinie wszystką rodzinę rozszarpało coś nieznanego, co nie zostawiło śladu, a sąsiedzi jak noc długa słyszeli przebijający się przez regularną pijacką wrzawę nikły, głęboki, natarczywy głos jakby olbrzymiego ogara.

Koniec końcem znowum tedy stanął na obmierzłym cmentarzu, gdzie zbladły zimowy księżyc rzucał okropne cienie, bezlistne drzewa zwieszały się sępnie ku zwarzonej szronem trawie i kruszejącym płytom, obluszczony kościół godził w nieprzyjazne niebo szyderczym paluchem, a nocny wiatr maniacko wył znad zmrożonych mokradeł i lodowatych mórz. Ujadanie było teraz nader nikłe, a ucichło zupełnie, gdy zbliżyłem się do wiekowej mogiły, którą byłem zbezcześcił, i odpędziłem niespotykanie mnogą hordę nietoperzów, z zaciekawieniem krążących dokoła.

Nie wiem, czemu się tam udałem, jedynie może gwoli pomodlenia się bądź wybełgotania szaleńczych próśb i przeprosin pod adresem spokojnego, pobielałego czegoś, co było w środku; niezależnie atoli od pobudek natarłem na wpół zamarzniętą darń z desperacją po części własną, po części owej nadrzędnej woli poza mną. Kopanie szło dużo lżej, aniżelim rachował, acz w pewnej chwili zdarzyła się przedziwna pauza, kiedy to wychudzony sęp, sfrunąwszy pędem z zimnego nieba, jął dziobać zapamiętale mogilną ziemię, aż go ubiłem ciosem szpadla. Nareszcie dotarłem do butwiejącej prostokątnej trumny i odwaliłem wilgotne, obrosłe minerałami wieko. Co też było ostatnim moim racjonalnym czynem.

Oto bowiem skulone w starej trumnie, otulone ciasno koszmarną świtą żylastych, śpiących nietoperzysk, spoczywało kościste coś, co do społu z moim druhem złupiliśmy byli: teraz już nie obielone ni spokojne, jakimśmy wtenczas je widzieli, ale okryte zestalonymi drobinkami krwi, jak też strzępami cudzego ciała i włosów: łypało na mnie rozumnie fosforycznymi orbitami i szczerzyło w krzywym uśmiechu ostre, skrwawione kły, drwiąc z mego nieuniknionego losu. A kiedy z rozdziawionych szczęk dobiegło głębokie, sardoniczne ujadanie jakby olbrzymiego ogara i ujrzałem, że w zbroczonym, plugawym pazurze dzierży toto utracony fatalny amulet z zielonego jadeitu, zgołam wrzasnął i pierzchł jak półgłówek, a krzyki moje przeszły zaraz w wybuch histerycznego śmiechu.

Szaleństwo cwałujące na gwiezdnym wietrze... pazury i kły przez wieki wecowane na zewłokach... śmierć sącząca się śród bachanckich baletów nietoperzów z czarnych jak noc zwalisk pogrzebanych pod ziemią chramów Beliala... Ujadanie martwej, bezcielesnej potworności narasta, ukradkowy furkot i łopot przeklętych błoniastych skrzydeł zatacza coraz bliższe kręgi, oto w rewolwerze znajdę zapomnienie, jedyną ucieczkę przed bezimiennym a nienazwanym.



Howard Phillips Lovecraft, 1922

Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński

Tłumacz pragnie złożyć serdeczne podziękowania
Panu Janowi Sofińskiemu
za cenne 
krytyczne uwagi do przekładu



© Paweł Jarosław Kamiński 09.08.2023 (aktualizacja: 2024)

niedziela, 14 maja 2023

SZTUKA PISARSKA

Tekst Literary Composition ukazał się pierwotnie w styczniu 1920 r. na łamach „The United Amateur”, a zatem najlepsze lata pisarstwa (owocujące najświetniejszymi utworami) autor miał wtedy jeszcze przed sobą, co raczej nie przydaje powagi jego wskazaniom, przeciwnie — w tym świetle wydawać się mogą niewczesne. Wrażenie jednak może być mylne. Tak czy tak dajcie znać w komentarzach, na ile rady twórcy uniwersum Cthulhu są według was słuszne, aktualne i przydatne. Być może w dzisiejszej dobie trącą banałem i truizmem. Albo myszką.




SZTUKA PISARSKA



W poprzednim artykule czytelnicy nasi poznali główne źródła inspiracji literackiej i takież warunki wstępne ekspresji. Pozostaje więc udzielić wskazówek co do samej ekspresji — jej form, konwencji i szczegółów technicznych — tak ażeby młody pisarz, dzieląc się swoimi ideami z odbiorcami, nie utracił przy tym nic z wdzięku ani siły wyrazu.

GRAMATYKA
Nie miejsce w tym dziale na zajmowanie się elementami gramatyki języka angielskiego. Przedmiot ten, nauczany we wszystkich szkołach publicznych, opanował najpewniej każdy, kto aspiruje do bycia pisarzem. Nowicjusza trzeba wszakże uprzedzić, by zawsze dysponował godnymi zaufania gramatyką i słownikiem dla uniknięcia nierzadkich wcale uchybień, które nie wiedzieć kiedy potrafią oszpecić najszlachetniejszą nawet w swej prostocie mowę. Na ogół dobrze jest traktować z rezerwą i krytycznie wszelkie kolokwializmy, których znaczenie jasno z kontekstu nie wynika, jak też wyrazy i sformułowania brzmiące wymuszenie lub z obca. Nie można nader ufać ludzkiej pamięci, gdyż u większości osób dużo pomniejszych błędów i siermiężności językowych pochodzi z przygodnych rozmów albo lektury gazet, czasopism i popularnych książek współczesnych.

RODZAJE BŁĘDÓW
Do większości wykroczeń popełnianych przez adeptów pisarstwa — wyjąwszy przypadki istotnego pogwałcenia składni, co koryguje powszednia edukacja — można bodaj zaliczyć:
  1. Użycie niepoprawnej formy liczby mnogiej rzeczownika, np. *vallies czy *echos.
  2. Użycie nieporadnych rzeczowników złożonych, np. *viewpoint czy *upkeep.
  3. Błędy w zakresie związku zgody wskutek odległego położenia podmiotu i orzeczenia lub użycia sprzyjającej temu konstrukcji.
  4. Dwuznaczne użycie zaimka.
  5. Użycie niepoprawnej formy zaimka, np. whom zamiast who lub odwrotnie, albo konstrukcji w rodzaju between you and *I czy Let *we who are loyal, act promptly.
  6. Niepoprawne użycie shallwill i innych czasowników posiłkowych.
  7. Użycie czasownika nieprzechodniego w miejsce przechodniego, np. he *was graduated from college, lub odwrotnie, np. he *ingratiated with the tyrant.
  8. Użycie rzeczownika w miejsce czasownika, np. he *motored to Boston czy he *voiced a protest.
  9. Niepoprawne użycie trybu lub czasu, np. If I *was he, I should do otherwise czy He said the earth *was round.
  10. Rozszczepienie bezokolicznika, np. to calmly *glide.
  11. Niepoprawne użycie bezokolicznika czasu przeszłego, np. Last week I expected to *have met you.
  12. Użycie niepoprawnej formy czasownika, np. I *pled with him.
  13. Użycie like w miejsce as, np. I strive to write *like Pope wrote.
  14. Użycie niewłaściwego przyimka, np. The gift was bestowed *to an unworthy object czy The gold was divided *between the five men.
  15. Niepotrzebne użycie przyimka, np. I wish *for you to do this.
  16. Użycie wyrazu w niewłaściwym znaczeniu, np. The book greatly *intrigued me, *Leave me take thisHe was *obsessed with the idea czy He is a *meticulous writer.
  17. Użycie błędnej formy pożyczki językowej, np. a strange *phenomena czy two *stratas of clouds.
  18. Użycie błędnej lub nie akceptowanej formy wyrazu bądź samego wyrazu, np. *burglarise czy *supremest.
  19. Brak wyczucia smaku przejawiający się wulgaryzmami, koturnem, powtórzeniami, niejasnością, dwuznacznością, kolokwializmami, banałem, bombastem, pleonazmem, tautologią, zgrzebnością, mieszanymi metaforami i różnorakimi niezręcznościami retorycznymi.
  20. Błędy w pisowni i interpunkcji oraz mylenie form, np. pisanie zaimka dzierżawczego its z apostrofem.
Spośród wszystkich potknięć bodaj czy istnieje takie, którego by się nie dało uniknąć w drodze pilnego śledzenia pospolitych podręczników do gramatyki i retoryki, mądrego korzystania z najlepszych pisarzów i starannego przemyślenia utworu. Trudno usprawiedliwić popełnianie na okrągło tych samych błędów wobec takiego zatrzęsienia i dostępności źródeł poprawnościowych. Wiele popularnych podręczników dobrej angielszczyzny bardzo się przydaje, w szczególności osobom nie mającym jeszcze rozległego horyzontu lekturowego, przy czym opracowania te grzeszą niekiedy pedanterią i sztywnością. Aby pisać poprawnie, trzeba pielęgnować cierpliwość i ćwiczyć precyzyjne formułowanie myśli. Stawiający pierwsze kroki pisarz musi przez cały okres nauki mieć pod ręką godne zaufania słowniki i podręczniki oraz w miarę możności wystrzegać się improwizowania naprędce, przywileju adeptów na poziomie zaawansowanym. Nie może ufać bezkrytycznie powszechnym użyciom danego słowa czy wyrażenia ani w razie wątpliwości mieć oporów przed wsparciem się autorytatywnymi wydawnictwami.

LEKTURY
Nikt pragnący zostać człowiekiem pióra nie może poprzestać na znajomości zasad formalnych. W poprzednim artykule pani Renshaw słusznie zauważyła: „Wrażenia nie powinny nigdy poprzedzać ani przewyższać wyrażeń”. Wszelkie próby osiągnięcia literackiego kunsztu brać muszą początek w mądrej lekturze: adept winien zawsze stawiać to na pierwszym miejscu. Czytanie dobrych pisarzów okaże się często skuteczniejszym nad znajomość reguł. Strona z Addisona czy Irvinga powie o stylistyce więcej od poradnika skupionego na zasadach; opowiadanie Poego da o sugestywności i poprawności opisu i narracji pojęcie lepsze niż dziesięć mdłych rozdziałów opasłego podręcznika. Niech każdy początkujący pielęgnuje zwyczaj czytania pierwszorzędnych pisarzów, posiłkując się zacną rubryką Wykaz lektur, od dwu lat uświetniającą łamy „The United Amateur”.


Ważne jest także porzucenie lektury tanich czytadeł, jeżeli się ją dotąd praktykowało. Popularne czasopisma wszczepiają niedbały, pożałowania godny styl, którego oduczyć się niełatwo i który przeszkadza w wypracowaniu maniery szlachetniejszej. Skoro już taka lektura jest koniecznością, niechaj będzie możliwie pobieżna. Warto sobie wyrobić doskonały nawyk rozbioru literackiego Biblii króla Jakuba. Co się tyczy prostoty, a zarazem bogactwa i sugestywności angielszczyzny, trudno o drugie takie arcydzieło. Choćby obecne w nim słownictwo o rodowodzie germańskim i takiż rytm poetycki nie pasowały do kształtu danego utworu, i tak stanowi dla pisarzów nieoceniony wzór pod kątem inwencji twórczej czy niezwykłości wątków. Omal wszystkie skłonności stylistyczne Lorda Dunsany’ego, bodaj czy nie największego z żyjących prozaików, wyszły z Pisma świętego, współczesny zaś krytyk Boyd zwraca uwagę na dotkliwą stratę, jaką ponosi gros irlandzkich pisarzów katolickich z racji nieznajomości tego historycznego dzieła ani idących zeń tradycji.

SŁOWNICTWO
Niesłychanie ważnym skutkiem oczytania jest nieodłącznie mu towarzyszący przybytek zasobu leksykalnego. Przeciętny adept pisarstwa, cierpiący na ubogie słownictwo, szybko odkrywa, że w dłuższych utworach nie potrafi uniknąć monotonii. W trakcie lektury dobrych pisarzów nowicjusz winien zwracać uwagę na rozmaitość środków ekspresji, pomny wykorzystania w przyszłości szeregu udatnych synonimów, jakie napotyka. Nigdy nie należy przechodzić do porządku dziennego nad nieznanym wyrazem, nie sprawdziwszy pierwej, co znaczy, gdyż dzięki odrobinie skrzętnych dociekań możemy codziennie zagarniać nowe połacie lingwistycznej krainy i nabierać coraz większej gotowości do pełnej wdzięku, samodzielnej ekspresji.

Wzbogacając leksykę, musimy się wszelako wystrzegać niewłaściwego używania naszych świeżych nabytków. Trzeba pamiętać, że między podobnymi wyrazami istnieją wyraźne różnice oraz że słowa należy zawsze dobierać starannie i z rozwagą. Doktor Blair zauważa w swych wykładach: „Chyba w żadnym języku nie ma dwu słów, które by przekazywały jednaką myśl: osoba gruntownie obeznana ze swoistością danego języka będzie zawsze umiała stwierdzić, co je różni”.

PODSTAWOWE ELEMENTY
Nim przypatrzymy się rodzajom produkcji literackich pod kątem formalnym, warto zwrócić uwagę na pewne własności wspólne całej literaturze. Na podstawie analizy utworów widać, że każdy zawiera bodajże jeden z następujących zasadniczych elementów: opis — czyli rzeczy ukazanie; narrację — czyli ukazanie przebiegu zdarzeń; ekspozycję — służącą precyzyjnemu, klarownemu rzeczy nazywaniu i wyjaśnianiu; argumentację — odkrywającą prawdę i odrzucającą fałsz; perswazję — skłaniającą do określonych myśli lub działań. Pierwsze dwa stanowią fundament beletrystyki; trzeci cechuje teksty o charakterze dydaktycznym, naukowym, historycznym i odredakcyjnym; czwarty i piąty stosuje się głównie w połączeniu z trzecim w tekstach naukowych, filozoficznych i polemicznych. Na ogół jednak wszystkie elementy się ze sobą miesza. W beletrystyce bywają fragmenty naukowe, historyczne lub polemiczne, a w podręczniku bądź traktacie — opisy i anegdoty.

OPIS
Siła opisu wymaga dwóch właściwości umysłu: zmysłu obserwacji oraz spostrzegawczości. Sugestywność opisu zależy w wielu przypadkach od dokładności odtworzenia detali, w innych zaś od rozważnego doboru informacji wyrazistych, charakterystycznych lub istotnych.

Nigdy dość uwagi poświęconej doborowi przymiotników służących opisowi. Rzeczą kluczową jest używać takich słów bądź złożeń, które opisują w sposób szczegółowy i podsuwają czytelnikowi wyobrażenia dokładnie odpowiadające zamysłowi autora. Spójrzmy dla przykładu na poniższą listę określeń wyrazu fountain, zaczerpniętych ze znakomitego opracowania Richarda Greena Parkera na temat sztuki pisarskiej:

Crystal, gushing, rustling, silver, gently-gliding, parting, pearly, weeping, bubbling, gurgling, chiding, clear, grass-fringed, moss-fringed, pebble-paved, verdant, sacred, grass-margined, moss-margined, trickling, soft, dew-sprinkled, fast-flowing, delicate, delicious, clean, straggling, dancing, vaulting, deep-embosomed, leaping, murmuring, muttering, whispering, prattling, twaddling, swelling, sweet-rolling, gently-flowing, rising, sparkling, flowing, frothy, dew-distilling, dew-born, exhaustless, inexhaustible, never-decreasing, never-falling, heaven-born, earth-born, deep-divulging, drought-dispelling, thirst-allaying, refreshing, soul-refreshing, earth-refreshing, laving, lavish, plant-nourishing.

Aby epitety były zarazem dokładne i trafne, adept powinien zaznajomić się gruntownie z ogólnym charakterem przyrody i występującymi w niej zjawiskami oraz ideami i skojarzeniami, które takowe wywołują w ludzkim umyśle.

Opisy dotyczyć mogą przedmiotów, miejsc, zwierząt i ludzi. Wyczerpujący opis przedmiotu winien się składać z następujących elementów:
  1. Czas, miejsce i sposób zobaczenia danej rzeczy, czas jej wykonania lub znalezienia, wpływ czasu na nią.
  2. Historia danej rzeczy i tradycyjne skojarzenia z nią związane.
  3. Materiał, z jakiego jest zbudowana, i pochodzenie.
  4. Jej rozmiar, kształt i wygląd.
  5. Jej podobieństwa do innych tego rodzaju przedmiotów.
  6. Wrażenia wywołane jej kontemplacją.
  7. Jej cel lub funkcja.
  8. Jej skutki, tj. konsekwencje istnienia.
Opisy miejsc muszą się rzecz jasna różnić w zależności od rodzaju takowych. Co się tyczy scenerii przyrodniczej, godne uwagi są następujące elementy:
  1. Jak dane miejsce zobaczono — o świcie, w południe, wieczorem czy nocą, w świetle gwiazd czy księżyca.
  2. Naturalne cechy miejsca — płaskie czy pagórkowate, jałowe czy gęsto porośnięte; rodzaj szaty roślinnej; obecność drzew, gór i rzek.
  3. Obecność wytworów człowieka — upraw, budynków, mostów, widomych ingerencji człowieka w krajobraz.
  4. Jakie zwierzęta występują w danym miejscu.
  5. Zwyczaje i tradycje z nim związane.
  6. Odgłosy w danym miejscu — wody, lasu, liści, ptaków, gospodarstw, ludzi, maszyn.
  7. Widok miejsca z każdej strony i z dali.
  8. Podobieństwa do innych miejsc, zwłaszcza słynnych.
  9. Historia danego miejsca i skojarzenia z nim związane.
  10. Odczucia wywołane kontemplacją danego miejsca.
Na opisy zwierząt mogą się składać:
  1. Gatunek i rozmiar.
  2. Pokrycie ciała.
  3. Części ciała.
  4. Mieszkanie.
  5. Charakterystyka i zwyczaje.
  6. Pokarm.
  7. Użyteczność lub szkodliwość.
  8. Historia i skojarzenia.

Opisy ludzi mogą być nieskończenie zróżnicowane. Nieraz jedno trafne pociągnięcie pióra wydobyć potrafi całokształt charakteru i typu osobowości, mamy tak na przykład u współczesnego literata Leonarda Merricka, który pisząc o połączeniu surduta ze spodniami od tweedowego garnituru, przekazuje okrężną drogą informację o zgołociałej szlachcie. Samo jedynie sugerowanie pewnych rzeczy odgrywa w opisie nie lada jaką rolę, zwłaszcza gdy chce się odmalować psychologię danej postaci. Ujęcie powinno się różnić w zależności od celu, jaki autorowi przyświeca: czy chce on li tylko ukazać spersonifikowaną ideę, czy omal z fotograficzną dokładnością i realizmem przedstawić mentalny bądź fizyczny obraz postaci. W ogólnym opisie znaleźć można takie elementy:
  1. Wygląd, postawa, karnacja, proporcje, rysy.
  2. Najbardziej zwracający uwagę rys twarzy.
  3. Wyraz twarzy.
  4. Uroda lub brzydota.
  5. Strój — charakter, gust, jakość.
  6. Zwyczaje, osiągnięcia, gracja lub niezdarność.
  7. Fizjonomia moralna i intelektualna, miejsce w społeczeństwie.
  8. Godne uwagi cechy szczególne.

Rozpatrując powyższy przegląd, czytelnik nie powinien zapominać, że są to tylko propozycje, których nie należy traktować dosłownie. Ramy opisu uwarunkowane być muszą miejscem tegoż w utworze, wyczuciem smaku i celowością. Przy tym w beletrystyce nie wolno iść z opisem za daleko. Wskutek przesady w tym względzie wieje nudą, dlatego przeciwwagą dla opisu zawsze być musi prowadzona żywo narracja, którą się teraz zajmiemy.

NARRACJA
Narracja jest to ukazanie akcji, czyli następujących po sobie autentycznych bądź fikcyjnych zdarzeń, dlatego stanowi podstawę produkcji zarówno historycznych, jak beletrystycznych. Aby była sposobna i udatna, należy mądrze wyrabiać w sobie wyczucie smaku tudzież spostrzegawczość. Trzeba starannie dobierać wyraziste informacje oraz całkowicie kontrolować przedstawiany czas i okoliczności. W większości przypadków najrozsądniej jest uzyskać w narracji efekt kuli śniegowej, tj. przechodzić od zdarzeń poślednich do coraz istotniejszych aż po główne, na którym zasadza się opowieść lub za sprawą którego inne elementy zyskują wagę. Reguły tej nie należy, oczywista, trzymać się niewolniczo we wszystkich narracjach historycznych bądź biograficznych.

NARRACJA W BELETRYSTYCE
Kluczowym elementem narracji w beletrystyce jest fabuła, którą można zdefiniować jako „występujące po sobie zdarzenia, mające wzbudzić zainteresowanie i ciekawość czytelnika pod względem następstw”. Fabuły bywają proste lub złożone, lecz bez suspensu i zdarzeń toczących się na zasadzie kuli śniegowej nie sposób się obejść. W dziele fikcji literackiej każde zdarzenie winno rzutować na punkt kulminacyjny lub rozwiązanie akcji, a każde rozwiązanie akcji, które nie wynika nieuchronnie z poprzedzających je zdarzeń, świadczy o nieporadności autora i godzi w jakość literacką dzieła. Żaden oficjalny kurs pisania tekstów beletrystycznych nie dorówna wnikliwej, uważnej lekturze opowiadań Edgara Allana Poe czy Ambrose’a Bierce’a. W arcydziełach tych znaleźć można nieprzerwany łańcuch zdarzeń oraz ich powiązań i następstw, cechujący historię idealną. Spójrzmy, jak w Zagładzie domu Usherów każdy jeden wypadek stanowi zwiastun i przedsmak okropnej katastrofy i jej potwornego widma. Poe stosował te mechanizmy absolutnie po mistrzowsku. Spójrzmy także, jak Bierce za pomocą kilku prostych wypadków potrafi doprowadzić do najbardziej poruszającego rozwiązania akcji — rozwiązania, które wynika li tylko z poprzedzających je okoliczności.

Narracja w beletrystyce za nic nie obejdzie się bez weryzmu. Opowieść musi być zborna i wolna od jakiegokolwiek wypadku rażąco odbiegającego od normalnego porządku rzeczy, chyba że jest to główne zdarzenie, na które autor niezwykle starannie przygotuje czytelnika. W realnym życiu rzeczy dziwne i odbiegające od normy czasem się zdarzają, jednakże nie ma na nie miejsca w zwyczajnej opowieści, fikcja literacka bowiem stanowi swoistą idealizację powszedniości. Rozwój wydarzeń winien przebiegać możliwie najbardziej realistycznie, nadto koniecznie należy się wystrzegać nijakiego, niemrawego finału. Koniec historii musi być jędrniejszy niż początek, gdyż zawiera rozwiązanie akcji bądź punkt kulminacyjny, które zostawią na czytelniku największe wrażenie. Zaleca się, aby osoba początkująca pisała ostatni akapit w pierwszej kolejności, kiedy już starannie przygotuje sobie zarys fabuły: tak właśnie zawsze powinno być. Dzięki temu swój zapał i energię będzie mogła zogniskować wokół najważniejszej części narracji, a w razie potrzeby łatwo wprowadzić zmiany. W żadnej części narracji po głębokiej lub dobitnej myśli czy ustępie nie powinien następować fragment mdły ani pospolity — inaczej powstanie antykulminacja, która wystawi pisarza na urągowisko. Zauważmy absurdalny efekt następującego dystychu, napisanego przez nikogo innego jak samego Wallera:


Under the tropic is our language spoke,
And part of Flanders hath receiv’d our yoke.

[Owoż w tropikach słyszym swoję mowę,
Część Flandrii w jarzmie naszem chyla głowę.]


JEDNOŚĆ, EMFAZA, SPÓJNOŚĆ

Rozwinięcie danego wątku, opisowego bądź narracyjnego, musi nastąpić za pomocą trzech cech budowy tekstu: jedności, emfazy i spójności. Jedność to zasada, zgodnie z którą każda część utworu literackiego musi wiązać się z tematem przewodnim. Kwestie poboczne się pomija, a wszystkie wątki łączy w punkcie kulminacyjnym. Klasyczne pogwałcenie tego prawidła można znaleźć w epizodach u Homera i innych starożytnych poetów epickich, a także w dygresjach u Fieldinga i co poniektórych głośnych powieściopisarzów, przy czym adeptom odradza się taką swobodę. Jedność jest zauważonym ostatnio i cenionym rysem pisarstwa Poego i Bierce’a.

Emfaza jest to zasada mówiąca, że najistotniejsze części dzieła winny zajmować odpowiednio ważne miejsce w całym utworze, akapicie i zdaniu. To prawo smaku, które wymaga, by nacisk kłaść we właściwym miejscu, najbardziej widoczne we wspomnianej konieczności dobitnego zakończenia. Zgodnie z tym prawem koniec utworu jest częścią najistotniejszą, a kolejny w hierarchii ważności — początek.

Zasada spójności łączy części pokrewne, trzymając na dystans części nie powiązane. Podobnie jak w przypadku emfazy, dotyczy całości utworu, akapitu bądź zdania. Wymaga opisywania jednym ciągiem wypadków powiązanych, tak aby skutki płynnie wynikały z przyczyn.


FORMA
Mało którym pisarzom udało się odnieść sukces we wszystkich wielorakich gałęziach literatury. Różne rodzaje myśli mają właściwe sobie formy ekspresji, oparte na naturalnej stosowności. Dodatkowo pisarz zazwyczaj znajduje sobie formę najbardziej pasującą do jego osobowości. Przy czym ludzie pióra często stosują wiele form, a niektórzy przechodzą od jednej do drugiej, w miarę jak z upływem lat dokonują się u nich zmiany w myśleniu lub światopoglądzie.

Nowicjuszom, z pożytkiem dla ich diapazonu i dyscypliny, zaleca się ćwiczenie do pewnego stopnia w każdej formie pisarstwa. Tym sposobem odkryć mogą to, co najbardziej współgra z ich umysłowością, oraz rozwijać zdolności, o których nie mieli dotąd pojęcia.

* * * * *

Przyjrzeliśmy się jedynie co prostszym elementom pisarstwa, dotyczącym przede wszystkim beletrystyki i esejów opisowych. W przyszłości mamy nadzieję podjąć tematykę tekstów dydaktycznych, argumentacyjnych i perswazyjnych, prześledzić do pewnego stopnia źródła retorycznej siły i elegancji, jak również poruszyć kilka najistotniejszych aspektów wersyfikacji.


Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński



© Paweł Jarosław Kamiński 14.05.2023 (aktualizacja: sierpień 2024)

poniedziałek, 6 czerwca 2022

VADER ― Sothis

Dla jednych nazwa własna „Vader” kojarzyć się będzie nieodmiennie z uniwersum Gwiezdnych wojen. Nie dla mnie.

Z muzyką olsztyńskiej formacji zetknąłem się po raz pierwszy około 1995 roku. Prezentowała death metal światowej klasy, przyćmiewając nawet niektóre wykwity takich tuzów, jak Morbid Angel, Deicide czy Cannibal Corpse, a zarazem czerpiąc z dorobku niektórych z nich (głównie pierwszego). Vader grał techniczny, a jednocześnie do pewnego stopnia atmosferyczny death metal, przy czym warto zaznaczyć, że atmosferę tworzyły nie klawisze, lecz rzężące gitary, których wizgi przyprawiały o gęsią skórkę. Dla kilkunastoletniego chłopaka słuchanie Vadera było przeżyciem na poły mistycznym.

Po świetnej płycie The Ultimate Incantation wyszła epka Sothis, która okładką, tekstami („Hymn to the Ancient Ones”) i tytułami utworów („R’lyeh”) ewokowała obrazy z utworów Lovecrafta. Ba, pamiętam, że w liceum nosiłem dumnie koszulkę przedstawiającą wizualną wizytówkę tego minialbumu.

Azathoth, Yog-Sothoth, Nyarlathotep ― ki diabeł?

Niedługo potem ukazała się druga pełnowymiarowa płyta, tytułem nawiązująca, choć tylko pozornie, do Psałterza (De Profundis), bo tekstowo i wizerunkowo rzecz jasna  jak na death metal przystało, gdyż nazwa zobowiązuje  skrajnie odbiegająca od rejonów biblijnych. Ponownie odwoływała się do Lovecrafta (utwór „Revolt”), jak również do mrożącego krew w żyłach pisarstwa Clive’a Barkera („Reborn in Flames” z mottem „Demons to some, angels to others”, pochodzącym ze słynnego Hellraisera, który z kolei pojawił się pierwotnie w nie mniej głośnym kilkutomowym cyklu opowiadań Księgi krwi rzeczonego autora, a z czasem został sfilmowany: X muza przyniosła szokującą, zatrważającą wizję inferna i piekielnych cenobitów, którzy przybywali z zaświatów za sprawą kostki Lemancharda, brr!), do Aleistera Crowleya, znanego też jako Mistrz Therion oraz Bestia 666 („Vision and Voice”), do szalonego Kosmicznego spustu („Sothis”) pióra Roberta Antona Wilsona  tego samego jegomościa, który wraz z Robertem Shea napisał odjechaną Trylogię Illuminatus!  tudzież do innych okultystycznych bądź diabolicznych motywów, ksiąg czy sekretnych stowarzyszeń.

Album De Profundis przebił artystycznie dwie poprzednie produkcje ― po czym niestety zespół stracił wenę i charakterystyczny styl, upraszczając takowy, choć zarazem zyskał większą publiczność i zaczął koncertować po całym świecie. Mimo że złota era, pod względem artystycznym, Vadera skończyła się na De Profundis, to jednak był on bodaj czy nie najbardziej wziętym towarem eksportowym polskiej sceny muzycznej drugiej połowy lat 90. Notabene na jego punkcie wyjątkowego bzika mieli... Japończycy, dla których zespół potrafił przygotować specjalnie dodatkowy utwór.

*******

Tytuł utworu „Sothis” oznacza Syriusza, gwiazdę rozmaicie nazywaną w zależności od kultury: dla Greków była to Sothis, dla Egipcjan ― Sopdet, Bułgarzy nadali jej miano Łażikerwan, czyli Zwodziciel Karawan (z uwagi na możliwość pomylenia z Wenus), w Państwie Środka i w Japonii znana była jako Niebiański Wilk (odpowiednio: Tianlan i Tenro). W kręgu cywilizacji rzymskiej nosiła pieskie nazwy: Psia Gwiazda, Kanikuła (łac. canicula ‘piesek’), pies Oriona. Obecnie raczej używa się określeń: alfa Wielkiego Psa (najjaśniejsza gwiazda tej konstelacji), Syriusz i α CMa (skrót od alfa Canis Majoris).

W polszczyźnie małoliterowe słowo „kanikuła” oznacza dzisiaj (wielkoliterowe jest synonimem Syriusza): 1. wakacje, 2. okres największych letnich upałów, 3. spiekotę, skwar. Widok Psiej Gwiazdy wywoływał u starożytnych Greków strach, gdyż pojawienie się jej oznaczało początek fali nieznośnych upałów. Hellenowie uważali, że poranny wschód Syriusza wywołuje wściekliznę u psów, a gwiazda wzbudza u kobiet falę „upałów miłosnych”, przy czym panom medycy zalecali przez dwadzieścia dni od pojawienia się go picie wina i... wstrzymywanie się od obcowania płciowego*.

Swego czasu (2012) postanowiłem przypomnieć sobie szczenięce fascynacje i przełożyć tytułowy utwór „Sothis” ― rzecz jasna tak, aby wraz z Piotrem „Peterem” Wiwczarkiem można było polski tekst wycharczeć (growlingu bowiem śpiewem nazwać niepodobna). Czego efekt przedstawiam poniżej P.T. Czytelnikom bloga:


VADER
Sothis


No more a thing I knew... transformed  transfigured
Transcended... in an endless progress cycle
DNA metamorphosis... of the dying cells
Into something that will last... last forever
Immortal... my soul... alone under...
The cracking skies... on trembling Earth
Closing the eye... of blinding Sun
WHO AM I?  a question... already answered
I am who I am... no less, no more
Destined to be... never to extinct
Remaining after... everything dies
Remaining... a Dog Stars Son... beyond the Sun
For ever... and more


Bez cienia świadomości... bez końca podlegałem
Ewolucji, transformacjom, ulepszeniom
Ciągłej zmianie DNA... komórek
Aby zyskać byt... bez granic
Od śmierci wolny... jestem... sam... firmament
W górze pęka... Ziemia dygocze
Oślepiam wstrętnie jasne Słońce
KIM JESTEM? Banalne rozstrzygnięcie
Jestem, kim jestem  i tyle, po prostu
Pisany mi byt... bez kresu w czasie
Będę wciąż... gdy wszystko sczeźnie
Będę wciąż Synem... Psiej Gwiazdy... za Słońcem
Po wieki... wieków


* Przy opracowaniu drugiej części artykułu opierałem się w dużej mierze na książce Mikołaja Szymańskego Ab ovo. Antyk, Biblia etc. (Iskry, Warszawa 2004, s. 221–225).


© by Paweł Jarosław Kamiński 06.06.2022 (aktualizacja: sierpień 2024)

poniedziałek, 22 listopada 2021

DAGON

Opowiadanie uznawane przez część komentatorów za pierwszą opowieść Lovecrafta w ramach stworzonej przezeń mitologii Cthulhu; inni skłaniają się ku Bezimiennemu miastu z 1921; jeszcze inni za właściwe jej narodziny uważają dopiero Zew Cthulhu z 1926 — czym byłaby mitologia Cthulhu bez samego Cthulhu? Słuszność zapewne mają ci ostatni, co nie zmienia faktu, że dwa pozostałe utwory (i nie tylko) stanowiły — świadomie lub nie  jej forpocztę, która zapładniając umysł autora, popychała go do stworzenia czegoś bardziej pomnikowego. A skoro o pomniku mowa, to zastanawia, czy obecny w Dagonie monolit nie stał się aby inspiracją dla umieszczenia takiego obiektu (choć o innych właściwościach) w napisanym trzydzieści jeden lat później opowiadaniu Artura C. Clarke’a Posterunek, z czasem rozbudowanym do rozmiarów powieści pt. 2001: Odyseja kosmiczna, którą rozsławiła ekranizacja Kubricka. Znał-li Clarke Dagona?




DAGON

Kreślę te słowa w silnym napięciu psychicznym, gdyż jeszcze dzisiejszej nocy rozstanę się ze światem. Bez grosza przy duszy, z ostatkiem narkotyku czyniącego życie znośnym, nie ścierpię więcej tej katuszy: cisnę się z okna poddasza na tę zapyziałą uliczkę. Nie mniemajcie, że jako niewolnik morfiny jestem słabeuszem albo wykolejeńcem. Kiedy przeczytacie zapisane przeze mnie naprędce stronice, być może, że poznacie — jakkolwiek nigdy w pełni nie pojmiecie — czemu tak usilnie szukam zapomnienia bądź śmierci.

W jednym z najbardziej otwartych i najrzadziej uczęszczanych rejonów rozległego Pacyfiku niemiecki pirat zagarnął powierzony mi ładunek. Rzecz wydarzyła się w początkach wielkiej wojny, gdy siły morskie prusactwa jeszcze się do reszty nie spodliły: pocztowiec stał się jakoby pryzem, a nas, załogę, traktowano z całym szacunkiem przynależnym jeńcom morskim. Ba, porywacze trzymali do tego stopnia luźną dyscyplinę, że pięć dni po tym, jak nas pojmano, zdołałem w pojedynkę uciec niewielką szalupą z solennym zapasem wody i prowiantu.

Kiedy się na tyle oddaliłem od okrętu, że poczułem nareszcie wolność, nie potrafiłem rozeznać, w jakie okolice mnie zaniosło. Nie będąc nigdy biegłym w nawigacji, mogłem zaledwie w przybliżeniu zmiarkować po słońcu i gwiazdach, żem na południe od równika. Nie miałem jednak pojęcia, na jakiej długości geograficznej, w polu widzenia zaś nie było żadnej wyspy ni wybrzeża. Utrzymywała się bezchmurna pogoda i tak przez niezliczone dnie dryfowałem bez celu w prażącym słońcu, czekając, aż przepłynie mimo jaki statek albo fale wyrzucą mię na brzeg zamieszkałego lądu. Ale że statek ani brzeg się nie nadarzały, osamotniony pod przestworem falującego, niezmąconego błękitu jąłem popadać w rozpacz.

Zmiana nastąpiła w czasie, gdy spałem: jak się to dokładnie stało, nigdy się nie dowiem, bo oto chociaż sen miałem niespokojny i pełen rojeń, spałem kamieniem. Skoro się w końcu przebudziłem, odkryłem, żem na poły ugrzązł w mulistym bezmiarze piekielnej czerni monotonnych fałd ciągnącego się jak okiem sięgnąć błotniska, w którym nieco dalej ulgnęła łódka.

Myślałby kto, że niezwykła i raptowna zmiana krajobrazu wprawi mię naprzód w zdumienie,
ja jednak byłem więcej przerażony niźli zaskoczony, w powietrzu bowiem i w ziemi butwiejącej było coś złowrogiego, co mroziło do kości. Okolica cuchła truchłami psujących się ryb i innych, trudnych do opisu stworzeń, zewłoki których sterczały z nie kończącej się płaszczyzny ohydnego szlamu. Bodaj czy słusznie rachuję na to, że za pomocą zwykłych słów uda mi się oddać niewypowiedziane horrendum, jakim mogą być głucha cisza i bezkresna jałowizna. Uszy nie chwytały nijakiego dźwięku, oczom przedstawiał się jedynie wielki obszar szczerniałego namuliska; pomimo to już zupełność ciszy i jednorodność pejzażu napawały mdlącym przestrachem.

Upał słoneczny lał się z nieba, które w bezchmurnym okrucieństwie zdawało się nieledwie czarnym, jak gdyby odbijało grzęzawisko atramentu pod stopami. Kiedym wpełzł do wyrzuconej szalupy, uprzytomniłem sobie, że jedna tylko teoria może objaśnić moje położenie. W wyniku niespotykanego wstrząsu wulkanicznego część dna oceanicznego wysadziła się widać na powierzchnię, odsłaniając obszary przez niezliczone miliony lat skryte w przepastnych głębiach. Rozłóg nowego lądu, który się był pode mną wypiętrzył, tak był obszerny, że nie wychwytywałem najlżejszego odgłosu falującego oceanu, choć z całych sił tężyłem słuch. Nigdzie nie było też morskiego ptastwa żerującego na padlinie.

Kilka godzin siedziałem zamyślony w szalupie, która leżała na boku i dawała cokolwiek cienia przed toczącym się po niebie słońcem. W miarę upływu dnia grunt stał się mniej mazistym i zdawał gotowym na tyle wnet obeschnąć, iżby się dało po nim wędrować. Tej nocy mało spałem; nazajutrz przygotowałem sobie tobołek z pożywieniem i wodą, sposobny do marszu lądem w poszukiwaniu przepadłego oceanu i możliwości ocalenia.

Rankiem trzeciego dnia ziemia okazała się dość suchą, by można się było po niej z łatwością poruszać. Rybi fetor przyprawiał o szaleństwo, lecz głowę zaprzątniętą mając ważniejszymi sprawy, dzielnie ruszyłem w nieznanym celu. Jak dzień długi posuwałem się stopniowo na zachód ku odległemu wzniesieniu, panującemu nad wszystkimi innymi wypukłościami fałdzistego pustkowia. W nocy zrobiłem postój, następnego dnia zasię kontynuowałem pochód w stronę pagórka, mimo że nie wydawał się prawie wcale bliższym niż za pierwszym razem, kiedym go dojrzał. Czwartego dnia z wieczora dotarłem do stóp zamierzonego wzniesienia, które z bliska okazało się dużo wyższym, do tego poprzedzonym doliną, przez co wyraźniej jeszcze odrzynało się rzeźbą od równi. Zbyt wyczerpany, aby się teraz wspinać, usnąłem w cieniu wzgórza.


Nie wiem, czemu tamtej nocy miałem tak rozbuchane sny, lecz nim wysoko nad płaszczyzną na wschodzie zawisł ubywający, fantastycznie garbaty miesiąc, ocknąłem się oblany zimnym potem i postanowiłem więcej nie spać. Senne widy umęczyły mnie wystarczająco. W blasku księżyca zobaczyłem, jak niemądrze postąpiłem, podróżując za dnia. Bez żagwi palącego słońca wędrówka kosztowałaby mniej energii, ba, czułem się teraz w pełni zdolnym podjąć wspinaczkę, która mię o zachodzie odstręczała. Podniósłszy tobołek, ruszyłem ku szczytowi.

Jak już wzmiankowałem, nieodmienna jednostajność sfałdowanej równiny budziła nieuchwytną grozę; jednakże bodaj czy nie bardziej się przeraziłem, gdym osiągnął wierzchołek i spojrzał na drugą stronę w niezmierzoną przepaść, jar, którego czarnych zaułków księżyc nie zdołał dotąd rozświetlić. Miałem wrażenie, że oto stoję na krańcu świata i wyglądam poza krawędź w bezdenny chaos wiecznej nocy. Strach podsuwał osobliwe reminiscencje Raju utraconego i plugawej wspinaczki szatana po nie uformowanych królestwach ciemności.

Gdy księżyc wzeszedł wyżej, począłem spostrzegać, że skłony doliny nie są wcale tak pionowymi, jak sobie wyobrażałem. Występy skalne i wychodnie dawały oparcie stopom, zezwalając na dosyć łatwe zejście, a po kilkuset metrach stromizna łagodniała. W nagłym porywie, którego nie potrafię do końca wyjaśnić, zeszedłem nie bez trudu po skałach i stanąłem na mniej spadzistym zboczu, wpatrując się w styksowe otchłanie, gdzie jeszcze nie dotarło żadne światło.

Naraz uwagę moją ściągnął potężny, niezwykły obiekt na przeciwnej skarpie około stu metrów przede mną, bielejący w promieniach wschodzącego miesiąca, które dopiero co tam padły. Szybkom wytłumaczył sobie, że to jedynie kolosalny blok skalny; lecz jego sylweta i usytuowanie wyraźnie podpowiadały, że nie są bynajmniej dziełem natury. Bliższy ogląd napełnił mnie odczuciami, których nie umiem wyrazić, pomimo bowiem olbrzymich wymiarów i położenia obiektu w przepaści ziejącej u dna morskiego od zarania świata — ujrzałem bez kwestii, że niecodzienny blok jest to foremny monolit, masywna bryła którego znała dłuto, a być może także kult żywych istot rozumnych.

Oszołomiony i strwożony, lecz przy tym nie wolny od dreszczu rozkoszy właściwego naukowcom czy archeologom, rozejrzałem się baczniej dokoła. Księżyc, bliski już zenitu, lśnił osobliwym jasnym blaskiem ponad spadzistościami otaczającymi czeluść i odsłaniał płynące u podnóża zakolami masy wód, ginące z oczu gdziekolwiek spojrzeć i omal dochodzące do mych stóp na zboczu. Skroś przepaści drobne fale omywały podstawę cyklopowego monolitu, na powierzchni którego dostrzec mogłem teraz inskrypcje i toporne płaskorzeźby. Pismo pochodziło z obcego mi systemu hieroglifów, nie przypominających niczego, com kiedykolwiek widział w książkach; składały się po większości z typowych powiązanych z wodą symboli, jak ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby i temu podobne. Kilka znaków niewątpliwie wyobrażało morskie stworzenia nieznane wprawdzie dzisiejszemu światu, a jednak gnijące ścierwa których zauważyłem był na wysadzonej przez ocean równinie.

Najbardziej wszakże zafascynowały mię rzeźbienia figuralne. Po drugiej stronie wody wyraźnie widać było, ze względu na ogrom ich rozmiarów, szereg reliefów o tematyce, która wprawiłaby Dorégo w zazdrość. Stworzenia miały, jak mniemam, przedstawiać ludzi, a przynajmniej kogoś w tym rodzaju, aczkolwiek ukazano je igrającymi niczym ryby w wodach podmorskiej groty bądź składającymi hołd w monolitycznej świątyni, najpewniej też podwodnej. Nad szczegółami twarzy i kształtów nie śmiem się rozwodzić, truchleję na samo ich wspomnienie. Bardziej groteskowe niż szkarady u Poego czy Bulwera, w ogólnym zarysie okrutnie przypominały ludzi mimo płetwiastych dłoni i stóp, porażająco szerokich i odętych ust, szklistych, wyłupiastych oczu, a również innych cech, które dużo nieprzyjemniej przywoływać. Rzecz ciekawa, wydawały się odrobionymi nieproporcjonalnie względem rozgrywających się w tle scen, bo oto jedną z postaci ukazano w trakcie zabijania niewiele większego od niej samej wieloryba. Zauważyłem, jak już nadmieniłem, ich groteskowość i nadzwyczajne wymiary, wszelako uznałem od razu, że były to jedynie wyobrażenia bóstw jakiego prymitywnego plemienia rybaków lub żeglarzy, ostatni potomek którego zmarł na wiele epok przed tym, nim narodził się protoplasta człowieka z Piltdown czy neandertalczyka. Zdjęty strachem przed tym nieoczekiwanym wejrzeniem w przeszłość, co przechodziła wyobrażenie najśmielszych antropologów, stałem, rozmyślając w blasku księżyca osobliwie rozświetlającego pogrążony w ciszy kanał przede mną.

I wtedy nagle to ujrzałem. Lekkim aby zruszeniem wody, znamionującym wypływanie ku powierzchni, wychynęło z ciemnej toni. Ogromne, przywodzące na myśl Polifema obrzydlistwo pomknęło niby monstrualna poczwara z koszmarów nocnych ku monolitowi, który ogarnęło gigantycznymi, łuskowatymi ramionami, jednocześnie schylając paskudny łeb i dobywając z siebie miarowe dźwięki. Chybam wtenczas właśnie oszalał.

Gorączkowe drapanie się na zbocze i urwisko i opętańczy powrót do szalupy pamiętam jak przez sen. Zdaje się, żem śpiewał na potęgę, a kiedy już nie mogłem, śmiałem się dziwacznie. Jakiś czas po tym, gdy dotarłem do łodzi, mgliście pomnę wielki sztorm; tak czy tak wiem, że słyszałem salwy grzmotów tudzież inne dźwięki, które przyroda wydaje li tylko w najdzikszych usposobieniach.

Kiedym się wynurzył z mroków, znajdowałem się w szpitalu w San Francisco, sprowadzony przez kapitana amerykańskiego statku, który wyłowił mą szalupę śród oceanu. Wyrzekłem był w delirium wiele słów, lecz, jak się dowiedziałem, nie zwracano na nie szczególnej uwagi. O żadnym wypiętrzeniu lądu na Pacyfiku wybawicielom moim wiadomym nie było, ja zaś nie widziałem potrzeby upierania się przy czymś, w co miałem pewność, że nie dadzą wiary. Raz odszukałem znamienitego etnologa i ubawiłem go przedziwnymi pytaniami na temat pradawnej legendy Filistynów o rybim bogu Dagonie; zobaczywszy jednak wprędce konwencjonalną bez reszty postawę uczonego, przestałem naciskać.

Nocą, a specjalnie w porze ubywającego garbatego księżyca, widzę to coś. Próbowałem morfiny, atoli dała raptem chwilowe wytchnienie i zamknęła w żelaznym uścisku. Teraz przeto, spisawszy pełne sprawozdanie ku ludzkiej wiadomości bądź pogardliwej uciesze, zakończę to wszystko. Zastanawiam się częstokroć, czy cała ta historia nie była aby produktem czystej fantazji — sprawką gorączki, kiedy to po ucieczce z okrętu niemieckiego, bredząc, leżałem w otwartej łodzi tknięty porażeniem słonecznym. Gdy zadaję sobie to pytanie, w odpowiedzi zawsze jak żywe staje mi przed oczami to plugastwo. Nie potrafię myśleć o głębinach oceanu, nie drżąc przy tym na wspomnienie nieopisanie obrzydłych istot, które a nuż w tej oto chwili pełzną czy lezą po obślizgłym dnie, oddając cześć prastarym bożyszczom z kamienia i rzeźbiąc własne obmierzłe podobizny na podmorskich obeliskach z pogrążonego w wodzie granitu. Oczyma wyobraźni widzę dzień, skoro wynurzą się z fal, by cuchnącymi szpony ściągnąć w odmęt żałosne niedobitki umęczonego wojnami rodzaju ludzkiego — dzień, w którym ląd się zatopi, a czarne dno oceaniczne wyniesie ku górze wpośród powszechnego pandemonium.

Koniec jest bliski. Słyszę odgłos u drzwi, jakby parło na nie olbrzymie, śluzowate cielsko. Nie znajdzie mnie. O Boże, WIDZĘ ŁAPĘ! Okno! Okno!


Howard Phillips Lovecraft, 1917

Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński

Tłumacz pragnie złożyć podziękowania za uwagi
Panu Janowi Sofińskiemu,
pierwszemu czytelnikowi przekładu


© Paweł Jarosław Kamiński 22.11.2021 (aktualizacja: 2023 i 2024)

wtorek, 13 sierpnia 2019

Cthulhu i inne płazy

Zadaniem ostatnich słów utworu literackiego jest umiejętne rozwiązanie fabuły, płynne domknięcie lub spuentowanie treści. Pisze Marek Bieńczyk (Najlepszy, jaki nam danoLiteratura na Świecie” 2017, nr 9-10, s. 358-359):

(...) chodzi przecież o zakończenie, czyli zdanie, nad którym siedzi się miesiącami. Nosi się je w głowie. Od samego początku pisana powieści zapewne. Z własnej powieści nie wychodzi się byle jakimi drzwiami (...). Nawet powieściopisarz kichający na styl, zainteresowany wyłącznie opowieścią, zakończenie dopnie na ostatni guzik.
Podobnie jest w przypadku otwarcia utworu: pierwsze zdanie i akapit ważą wiele, są przez pisarzy z reguły dopieszczane, tak aby już na samym wstępie zaciekawić czytelnika, zwabić go rzuconą przynętą, inaczej gotów odłożyć książkę, rezygnując z lektury. Co więcej, początkowe zdania wprowadzają w świat przedstawiony utworu, stanowiąc nierzadko klucz do odczytania takowego w zamierzony przez autora sposób. Z miejsca zanurzają w utworze i zawierają podpowiedź co do interpretacji. Niby drogowskaz ukierunkowują czytelnika, zwracając jego radary i czułki w stronę wykładni zgodnej z zamysłem pisarza. Słowem ― do własnej powieści (to samo dotyczy nowel czy opowiadań) nie wchodzi się pierwszymi lepszymi drzwiami.

Sam Lovecraft wypowiadał się na ten temat w eseju Sztuka pisarska (Literary Composition) następująco:
Emfaza jest to zasada mówiąca, że najistotniejsze części dzieła winny zajmować odpowiednio ważne miejsce w całym utworze, akapicie i zdaniu. To prawo smaku, które wymaga, by nacisk kłaść we właściwym miejscu, najbardziej widoczne we wspomnianej konieczności dobitnego zakończenia. Zgodnie z tym prawem koniec utworu jest częścią najistotniejszą, a kolejny w hierarchii ważności — początek.

Takie przesyłki aż strach odbierać
(pudło na książki ― ani Lovecrafta, ani w stylu Lovecrafta ―
jednej z internetowych księgarń)


Przyjrzyjmy się wobec tego, jak sobie poradzili polscy tłumacze z pierwszymi dwoma, ściśle powiązanymi zdaniami otwierającymi sławne opowiadanie, w którym po raz pierwszy w uniwersum stworzonym przez mistrza kosmicznej grozy pojawia się tytułowa istota. Zdaniami węzłowymi, bo ukazującymi autorską wizję świadomości rodzaju ludzkiego, nikłą wobec ogromu wiedzy o kulisach straszliwej rzeczywistości, której strzępy z rzadka się tylko przed pewnymi jednostkami odsłaniają.

Dla uchwycenia kontekstu przytoczmy w całości pierwszy akapit. Najpierw wersja przekładowa starsza, Grzybowskiej (H.P. Lovecraft, Opowieści o makabrze i koszmarze, Zysk i S-ka, Poznań 2007, s. 120):
Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki ― a każda z nich dąży we własnym kierunku ― nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła, przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.
Tłumaczka nie zrozumiała nic a nic z tego filozofującego fragmentu. W pierwszym zdaniu mamy bełkotliwe skorelowanie całej istoty umysłu (cóż to właściwie miałoby po polsku znaczyć?), w drugim tłumaczka wkłada w usta narratora słowa tyczące przyszłości. Dodatkowo w trzecim zdaniu nowy mroczny wiek to zbyt dosłowne oddanie a new dark age, które oznacza w tym kontekście średniowiecze (u Płazy mamy właśnie mroki nowego średniowiecza; por. średniowiecze jako symbol zacofania i niewiedzy), a konkretnie jego pierwszy okres, zwany niekiedy ciemnowieczem. Z kolei zwichnięcie sensu vistas of reality w tymże zdaniu skutkuje zagubieniem prostego znaczenia i wdepnięciem w grzęzawisko niedorzeczności. No bo czymże by miały być perspektywy rzeczywistości i perspektywy naszej sytuacji?

Polskie perspektywa to m.in. widok z jakiegoś miejsca, zwłaszcza rozległy, lecz w tym znaczeniu łączy się ono tylko z rzeczownikami konkretnymi, nie abstraktami, chyba że zrobimy to tak jak Płaza (patrz niżej), choć i u niego zastosowanie tego słowa można by uznać za dyskusyjne. Otóż gdy dopełnieniem perspektywy jest rzeczownik abstrakcyjny, wchodzimy w zakresy znaczeniowe inne (szansa, że coś nastąpi, np. perspektywa wyjazdu; odległość w czasie, np. z perspektywy czasu; punkt widzenia, stanowisko, zapatrywanie, np. z perspektywy dużego miasta, perspektywa nauczyciela), które jednak mają się nijak do treści Lovecraftowskiego zdania. A oryginał mianowicie stwierdza, że efektem zebrania wiedzy porozrzucanej tu i ówdzie lub prześwitującej przez tkankę naszej iluzorycznie spokojnej codzienności będzie ujrzenie przez takiego nieszczęsnego odkrywcę (wiedza tego rodzaju to bowiem przekleństwo) mrożącej krew w żyłach i jeżącej włos na głowie rzeczywistości i takiegoż naszego w niej miejsca:
(...) some day the piecing together of dissociated knowledge will open up such terrifying vistas of reality, and of our frightful position therein, that we shall either go mad from the revelation or flee from the deadly light into the peace and safety of a new dark age.
Niespecjalnie lepiej wygląda wersja Płazy (H.P. Lovecraft, Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści, Vesper, Poznań 2012, s. 90), który wyłożył się na pierwszych dwóch zdaniach, broniąc się co najwyżej w trzecim:
Największym dobrodziejstwem naszego świata wydaje mi się to, że człowiek nie potrafi objąć go rozumem. Żyjemy sobie na spokojnej wysepce niewiedzy śród czarnych mórz nieskończoności i nie powinniśmy wypuszczać się z niej za daleko. Nauki ciągną w rozbieżne strony i na razie nie wyrządziły nam wielkiej krzywdy; wszelako przyjdzie dzień, gdy scalimy naszą rozproszoną wiedzę, a wtedy zarówno rzeczywistość, jak i nasze w niej miejsce ukażą się z tak zatrważającej perspektywy, że przyjdzie nam albo oszaleć, albo uciec przed śmiercionośnym światłem tego objawienia w kojące i bezpieczne mroki nowego średniowiecza.
Tłumacz pierwsze zdanie upraszcza i tym samym przekłamuje, pisząc o niemożności ogarnięcia świata rozumem: nie o tym traktuje oryginał. W drugim zaś czytamy o naszej powinności trzymania się z daleka od wiedzy ― napotykamy więc u Płazy zakaz pogłębiania tejże: znowu pudło, nie o powinność ani dobrą radę chodzi. Bo niby wobec czego lub kogo miałaby to być powinność? Spójrzmy, co mówi oryginał:
The most merciful thing in the world, I think, is the inability of the human mind to correlate all its contents. We live on a placid island of ignorance in the midst of black seas of infinity, and it was not meant that we should voyage far.
W pierwszym zdaniu pisze więc Lovecraft o wiedzy, której okruchy są wprawdzie obecne w naszym umyśle, lecz których połączyć nie potrafimy. Okruchy, których powiązania między sobą nie dostrzegamy i właśnie owa ignorancja jest naszym błogosławieństwem. W drugim zdaniu czytamy o ograniczeniu zbytniego poszerzania wiedzy narzuconym nam zapewne nie przez wyższe siły, lecz przez pozbawione celowości mechanizmy kosmosu, ewentualnie przez strach czy instynkt; o barierze, którą wszakże z rzadka sforsować się da, co na ogół dla takiej jednostki dobrze się nie kończy. Że ograniczenia są możliwe do obejścia, świadczy ten sam akapit, gdzie, jak zapowiada autor, rzeczone strzępy oglądu faktycznego stanu rzeczy zostaną kiedyś poskładane do kupy (podkr. ode mnie):
(...) some day the piecing together of dissociated knowledge will open up such terrifying vistas of reality, and of our frightful position therein, that we shall either go mad from the revelation or flee from the deadly light into the peace and safety of a new dark age.
Taką wizję i zarazem wykładnię dwóch zdań otwierających opowiadanie wspiera również paragraf następny (podkr. ode mnie):
That glimpse, like all dread glimpses of truth, flashed out from an accidental piecing together of separated things―in this case an old newspaper item and the notes of a dead professor. I hope that no one else will accomplish this piecing out; certainly, if I live, I shall never knowingly supply a link in so hideous a chain. I think that the profesor, too, intended to keep silent regarding the part he knew, and  that he would have destroyed his notes had not sudden death seized him.
Krótko mówiąc, tłumacze nie zrozumieli oryginału i wyszło im coś kompletnie odeń różnego. Fi donc! A można rzecz było oddać chociażby w ten deseń:
Bodaj największym dobrodziejstwem ludzkości jest niemożność powiązania wszystkich obecnych w umyśle treści. Zamieszkujemy spokojną wysepkę niewiedzy wpośród czarnych oceanów nieskończoności, na wody których nie mieliśmy daleko się wypuszczać. Nauki, ciągnące każda w inną stronę, nie wyrządziły nam dotąd większej szkody, lecz zebranie rozproszonej wiedzy odsłoni pewnego dnia przed nami tak upiorną rzeczywistość i straszliwe miejsce, jakie w niej zajmujemy, że wskutek tego odkrycia już to postradamy zmysły, już to przed jego życiogubnym światłem skryjemy się za parawanem pokoju i bezpieczeństwa nowych wieków ciemnych.
It was not meant that we should voyage far (nie mieliśmynie było zamierzonenie było nam pisanenie było nam sądzone) to najwyraźniej w Lovecraftowskim imaginarium metafora ślepych materii, ruchu i siły, acz opisywanie w ten sposób mechanistycznych procesów wydaje się pomysłem ryzykownym. Ewentualnie... trafiliśmy na wypadek pisarza przy pracy.

Sporo dobrego czytałem o przekładach Płazy (dostał nawet za Lovecrafta nagrodę LnŚ), a tu proszę ― fiasko translatorskie przy pierwszym z brzegu tekście, który zwrócił moją uwagę, bo akuratnie znam nie najgorzej jego treść. Lovecraft nie miał do tej pory szczęścia nad Wisłą i nie jestem wcale pewien, czy aby Płaza oddał mu sprawiedliwość, czy też jedynie ubrał jego teksty w adekwatny po polsku styl, ale już treściowo poszedł na manowce, nie wgryzając się należycie w poszczególne sensy, co zaowocowało błędnymi odczytaniami poniektórych ustępów. Choć po cichu mam nadzieję, że dużo w jego przekładach takich mylnych tropów interpretacyjnych człowiek nie uświadczy.

Lublin ostrzega przed cthulhuidami

Które z dwójki tłumaczy bardziej położyło pierwszy akapit sztandarowego utworu Lovecrafta? Obojgu umknął zawarty w oryginale sens. Oboje zaproponowali chybione interpretacje. Grzybowska na dobitkę zaplątała się we własne słowa, racząc czytelnika niezbornymi zbitkami słów, których znaczenia w takich konstelacjach niepodobna dociec bez posiłkowania się tekstem angielskim. Przy czym fanatykom Lovecrafta to nie przeszkadza. Że przeżywamy renesans jego niedocenianej przez lata twórczości ― to jedno, ale bezkrytyczne uwielbienie ― tego nie pojmuję.

Twórczość Lovecrafta bowiem i on sam rodzą, jak na ironię, licznych nie tyle miłośników czy wielbicieli, nie fascynatów, entuzjastów, co raczej właśnie fanatyków. Chyba że... nie, to niemożliwe... czyżby tak naprawdę czcicieli Wielkich Przedwiecznych, bezgranicznie oddanych im wiernych, co rękami i nogami zawsze i wszędzie bronią swego ― czy też ich ― natchnionego kryptoproroka z Providence i jego nietykalnych przekładaczy? Może o to chodzi!

Tak czy owak, jeśli znacie inne wpadki tłumaczy Lovecrafta, opiszcie je w komentarzach. Pokopcie, poszperajcie, pobobrujcie, a z pewnością coś się znajdzie. Jeżeli inaczej niż ja interpretujecie oryginał, zapraszam do przedstawienia trafniejszej bądź jedynie słusznej wykładni ― odmienne opinie mile widziane gwoli pogłębieniu wiedzy na temat sensów zamierzonych przez autora i rzuceniu większego świata na obecne w jego utworach idee. Boć o to przecie w czytaniu i tłumaczeniu idzie, nest-ce pas?


© by Paweł Jarosław Kamiński 13.08.2019 (aktualizacja: sierpień 2024)

niedziela, 11 listopada 2018

O Lovecrafcie (prawie) po polsku

Wydawnictwo Zysk i S-ka ładnych parę lat temu zaproponowało czytelnikom księgę poświęconą życiu i twórczości asa atutowego weird fiction: H.P. Lovecrafta (H.P. Lovecraft. Biografia, Poznań 2010). Księgę potężną, zapasioną: przeszło tysiąc stron informacji o Cieniu z Providence podanych na talerzu, i to nie przez byle kogo, bo przez samego fascynata, komentatora i edytora jego tekstów, S.T. Joshiego. Nieoceniona pozycja dla amatorów kosmicznej grozy, wielodniowa lektura obowiązkowa dla miłośników Cthulhu, Yog-Sothotha i Wielkich Przedwiecznych, bluźnierczej księgi Necronomicon (patrz obrazek) szalonego Abdula Alhazreda, miast Sarnath, Arkham i R’lyeh, Randolpha Cartera czy Uniwersytetu Miskatonic.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/0/0c/Necronomicon_prop.jpg/250px-Necronomicon_prop.jpg
No cóż, ta księga akurat gryzie, lektura niewskazana

A więc w końcu mamy polskie wydanie, pomyślałem sobie, nie kryjąc zadowolenia, gdyż biografia zdobyła Nagrodę im. Brama Stokera. Niemniej w miarę pokonywania kolejnych stronic moja brew unosiła się coraz wyżej, a kącik ust wykrzywiał coraz paskudniej. Wszystko dlatego, że polska wersja zawiera rozliczne translatorskie i redakcyjne potknięcia (różnego kalibru i maści), których można by uniknąć, gdyby tylko tłumacz i redaktor przed oddaniem książki do druku wygospodarowali sobie jeszcze miesiąc, dwa na zażylszy kontakt z translatem. Na spojrzenie nań chłodnym okiem. Vulgo: gdyby się przyłożyli. A może się łudzę i to by nie wystarczyło? Może idzie o nieudolność? Brak kompetencji? Niemożność alla polacca?

Tak czy inaczej tli się iskierka nadziei, że a nuż w kolejnym wydaniu, o ile takie się kiedyś pojawi, wskazane niżej usterki zostaną poprawione, tak że biografię autorstwa Joshiego polski czytelnik będzie mógł nazwać śmiało ucztą, przy czym jest to dowolna i nie wyczerpująca ich lista, nie zadawałem sobie trudu wynotowania wszystkich uchybień.

Przekładu dokonał znawca Lovecrafta, Mateusz Kopacz, m.in. twórca strony na jego temat, gdzie publikuje teksty na temat polskich tłumaczeń utworów pisarza i krótkie ich omówienia. Znajdziemy tam rozmaite artykuliki na temat recepcji twórczości takowego, wzmianki o nim lub o gatunku weird fiction w polskich periodykach, wywiady, fanowskie sprawozdania z podróży do Providence, wykaz tekstów prozą i publicystycznych Lovecrafta, spis postaci, miejsc i istot pojawiających się na kartach jego dzieł, czy wreszcie sekcję poświęconą obecności tychże w popkulturze i nie tylko. Słowem, masa ciekawostek, przydatna dla każdego, kto interesuje się tym oryginalnym człowiekiem, myślicielem i artystą zza wielkiej wody.

Skoro mowa o ciekawostkach: przypomina mi się minialbum Sothis olsztyńskiej formacji deathmetalowej Vader z tekstami i okładką inspirowanymi ni mniej, ni więcej, tylko mitologią Cthulhu; jeden z utworów nosi nawet tytuł R’lyeh. Zresztą nie tylko rodzimy Vader nawiązywał do twórczości Lovecrafta, Metallica też ma zasługi na tym polu ze swoim słynnym instrumentalnym kawałkiem The Call of Ktulu. A co do Vadera, to również na pierwszej płycie, The Ultimate Incantation, są takie odniesienia, dość wspomnieć tekst Testimony:

Dark shadows at the end of the night,
Mesmerized by the silvery eye,
Gray stone with the carved seals,
I
ve found the forbidden gates!
The wolves carry my name,
Subtle voice is summoning me from afar,
Listen to my words,
This is my testimony.
Creatures dreaming in the dark,
Remember the time before the time,
They
re still waiting at the gates,
Find the wisdom in the starlight!
I have found the key,
I have seen the lands which no map has ever charted,
I have traveled among the stars,
And tremble before the gods,
I have raised the dead,
And summoned the ghosts to the real appearance,
I
ve known the wisdom and possessed the power!
Conquer your fear  IA! ZI AZAG!
Chant incantation 
 IA! ZI AZKAK!
Call the ancient ones 
 IA! KHTULU ZI KUR!
Ready to rule the black earth once again 
 IA!

Kopacz jest także autorem tłumaczeń prozy i poezji Lovecrafta, w tym tegorocznego, świeżo upieczonego przez oficynę Vesper tomiku Nemezis i inne utwory poetyckie (jako że Lovecraft spłodził także sporo wierszy) oraz opublikowanego przez wydawnictwo C&T skromnego zbiorku opowiadań spółki LovecraftHeald pt. Koszmary (A.D. 2013). Na temat jego przekładu utworów prozatorskich i poetyckich się nie wypowiadam, bo okazji zapoznać się z nimi nie miałem. W opasłej biografii pióra Joshiego napotykamy jednak wiele mankamentów made in Poland, które nie powinny ujrzeć światła dziennego w ostatecznej polskiej wersji książki. A zatem do rzeczy.

Tłumacz raczy nas wątpliwej jakości przekładami wierszy, które miast ukazywać talent Lovecrafta, deprecjonują jego zdolności lub mu ich odmawiają (s. 217 czy 1062-1063). Lepszym pomysłem byłoby dać w tekście głównym oryginał utworu, a swoją wersję w przypisach. Takie rozwiązanie to nic nowego ― exemplum Po wieży Babel George’a Steinera (tłum. O i W. Kubińscy, Kraków 2000). Podobnie postąpiono chociażby w Eseju o zasadach sztuki przekładowczej Tytlera (tłum. K.F. Rudolf, Gdańsk 2014): w tekście głównym pojawia się oryginał, a tuż pod nim w nawiasach kwadratowych przekład.

W zdaniu na s. 1095 mamy: U ich podstaw leży kosmicyzm  zobrazowanie nieskończonych otchłani przestrzeni i czasu, wobec których ludzkość jest zjawiskiem błahym i godnym śmiechu zdecydowanie coś nie gra. Godny śmiechu? Czy tak się ktokolwiek wyraża po polsku? Domniemywam, że chodzi w tym miejscu o wyrażenie „śmiechu warty”, „pożałowania godny” lub „godny politowania”.

Następny przykład to nieledwie klasyka, czyli tłumaczenie technology jako technologia. Strona 954 funduje nam przestrzelone rządy technologów i frazę technologia uczyniła. O tym nagminnym błędzie rozpisuje się szeroko i nader trafnie polonista Łukasz Rokicki, przejdźmy więc do kolejnych okazów.

Na s. 1094 czytamy, że Lovecraft w późniejszych latach wychynął jako najczystsze złoto. A cóż to ma, u licha, niby znaczyć? Skąd wychynął? Ze skrytego w morskich otchłaniach R’lyeh, cwałując na grzbiecie Cthulhu?

Lovecraft i jego potwory
Potworki lubię, ale niekoniecznie językowe

O kalectwie tłumaczenia cult jako kult  tu s. 677 (dwukrotnie) i 686  już kiedyś pisałem. Mamy zatem kolejne świadectwo, jak powszechna to przypadłość tłumacka. Do tego dochodzi barbaryzm kultysta (s. 677; dobrze, że nie kulturysta!) w znaczeniu członek, wyznawca sekty. Wprawdzie w polszczyźnie wyraz kultysta istnieje, ale z kultem ani sektą nic wspólnego nie ma. Należy ubolewać, że dotychczasowe, raczej mizerne tłumaczenia prozy Lovecrafta wbiły do głowy części jego fanów przeświadczenie, jakoby kult i kultysta stanowiły wręcz obligatoryjne i charakterystyczne gadżety językowe mistrza kosmicznej grozy, bez których jego utwory nie byłyby po polsku tak atrakcyjne.

Co jeszcze razi? Ano choćby oddawanie z uporem godnym lepszej sprawy przymiotnika unholy jako nieświęty (s. 263, 508, 916). Unholy ma wiele znaczeń, ale mało kiedy przełożymy je literalnie jako nieświęty. Z reguły, w zależności od kontekstu, można wybrać któryś z następujących ekwiwalentów: bezbożny, bezecny, niecny, nikczemny, grzeszny, nieuświęcony, nieprzyzwoity, bluźnierczy, piekielny, diabelski, bestialski, demoniczny, szatański, sataniczny, diaboliczny, straszny, potworny, okropny, olbrzymi, ogromny, skandaliczny, karygodny, nieludzki... uff... a lista oczywiście nie jest pełna! Owszem, czasem rzeczywiście niełatwo od razu ustalić, co dokładnie autor ma na myśli i jaki tym samym odpowiednik wybrać, ale interpretacja to psi obowiązek tłumacza. Szafowanie przymiotnikiem nieświęty jest pójściem na łatwiznę. Tłumaczenie z obcego języka to przekładanie niezrozumiałego komunikatu na zrozumiały dla odbiorcy, tymczasem ekwiwalent nieświęty polskiemu czytelnikowi tekstu bynajmniej nie uprzystępnia, a przede wszystkim jest niewiernością wobec oryginału.

Z innym przymiotnikiem ma Kopacz problem na s. 283: W opowiadaniu tym [Poza murem snu  PJK] występuje kilka potężnych koncepcji. Domyślam się, że w oryginale mamy tu do czynienia ze słowem powerful, którego przekład jako potężny w powiązaniu z rzeczownikiem koncepcje wygląda co najmniej niefortunnie. Powerful to także: wymowny, sugestywny, przemawiający, robiący wrażenie, imponujący, skuteczny, wydajny, o dużej sile oddziaływania, wpływowy... W tym kontekście sugerowałbym pójście drogą któregoś z dwóch ostatnich ekwiwalentów.

Na s. 317 atakują nas kalki ze świata akademickiego: sofomor i junior (ang. sophomore i junior), oznaczające studentów, odpowiednio, drugiego i trzeciego roku. Jeżeli tłumacz chciał zastosować technikę egzotyzacji, to pomysł nie wypalił.

To nie koniec kalkomanii, Kopacz bowiem uporczywie oddaje angielskie gang jako... gang: mamy więc gang chłopców (s. 108), kolegów z gangu (s. 771), gang (s. 609), członków gangu (s. 617, 1007, 1013), podczas gdy w poszczególnych urywkach idzie nie o organizację przestępczą, lecz o grupę przyjaciół, kolegów, słowem  paczkę (grandę, ferajnę, bandę, kompanię).

Uwiera też nie istniejący przymiotnik azjaniczny (263, 1097). Przeciwieństwem stylu attyckiego, alias attycystycznego, jest styl azjański. Podobnie na s. 432 pojawia się wyimaginowana forma azjaniczność. I po co te neologizmy? Jaki sens wyważać otwarte drzwi?

Bywa, że Kopacz, jak to niekiedy czynią nieudolnie tłumacze z angielskiego, przenosi oryginalną kursywę do tekstu docelowego, co świadczy o braku zrozumienia użycia takiego zabiegu przez autora: Przypuśćmy [cytat z Poego], na potrzebę chwili, że dane «dzieła fantazji»  germańskie czy jakiekolwiek inne (s. 62). Złożenie kursywą czasownika  nic do polskiego tekstu nie wnosi oprócz zamieszania. Kursywa może nieść rozmaite sensy, w cytacie z Poego znaczy tyle co: rzeczywiście, istotnie, faktycznie.

Na s. 1098 czytamy, że wczesne eseje amatorskie Lovecrafta mają największą wartość formatywną. W tekście angielskim przypuszczalnie występuje tu przymiotnik formative, który oznacza (za: Oxford Advanced Learner’s Dictionary, Oxford 2000) having an important and lasting influence on the development of sth or of sb’s character. A można było napisać na przykład, że przedmiotowe teksty najbardziej wpłynęły na wykształcenie się jego przyszłego stylu. Albo że zaważyły na jego formacji twórczej.

Trafiają się też pęknięcia składni, chociażby w zdaniu Wedle Lovecrafta (czy też notatek, z których czerpał swą wiedzę), szóste dziecko Thomasa Lovecrafta, Joseph S. Lovecraft (1775-1850) postanowił wyemigrować z Anglii (...) (s. 15). Oczywiście albo winno być postanowiło (skoro podmiotem zdania jest dziecko), albo, jeżeli już koniecznie chcemy utrzymać formę postanowił, zdanie należy przerobić następująco: Wedle Lovecrafta (czy też notatek, z których czerpał swą wiedzę), Joseph S. Lovecraft (1775-1850), szóste dziecko Thomasa Lovecrafta, postanowił wyemigrować z Anglii (...). Pogruchotane syntaktycznie zdanie znajdujemy też na s. 1092: (...) i poszukiwał  a przynajmniej miał nadzieję znaleźć  jakiejś posady (...). Mocno rozjeżdża się też składniowo fragment: świata przed, w trakcie oraz po życiu Conana (s. 1030).

Na s. 686 potykamy się o zdanie Istotnie, bogowie (...). W oryginale mamy najprawdopodobniej in factactuallyas a matter of fact lub in actual fact. Nie ma tu akurat mowy o potwierdzeniu czegoś (istotnie, faktycznie, w rzeczy samej), lecz o dodaniu nowej, dodatkowej informacji wyjaśniającej, co należałoby oddać jako baco więcejmało tego itp. Bywa też, że wspomnianych angielskich wyrażeń wcale się nie tłumaczy na polski, bo nierzadko stanowią w angielskim tekście wyłącznie watę słowną.
      Wreszcie, niemało jest rozsianych po tekście zgrzytów stylistycznych i frazeologicznych:
      • Zamiast eleganckiej formy wnikliwiej mamy niepotrzebnie użyte stopniowanie opisowe: w dużej mierze dużo bardziej wnikliwie (s. 1079), a do tego w bliskiej odległości obecność przymiotnika duża i przysłówka dużo.
      • Kłopoty ze stopniowaniem uwidaczniają się też na s. 1025: w miejsce zgrabnego zajadlej zaserwowano nam bardziej zajadle.
      • Numer ten [czasopisma] zawierał w kolumnie listowej bogactwo hołdów oddanych Howardowi, czytamy na stronie 1030. Zdecydowanie zgrabniej brzmiałoby w kolumnie (lub rubryce) z listami od czytelników. Albo: w rubryce (kolumnie) Do Redakcji.
      • Stworzył dobrą pracę prozą (s. 478) ociera się o bełkot. Czy to jeszcze po polsku?
      • Śliczne z których niektóre (s. 497) nie wymaga komentarza.
      • Bywają też problemy z liczebnikami: po 300 i pół latach (s. 1031). W liczebnikach wielowyrazowych, złożonych z liczebnika głównego i ułamkowego, o formie składniowej określenia rzeczownikowego decyduje człon ułamkowy, poucza Nowy słownik  poprawnej polszczyzny (Warszawa 2002, s. 1677). Czyli pięć i pół godziny (nie: godzin) oraz 300 i pół roku (nie: lat).
      • Rządowa kontrola zakumulowanych środków (s. 955 i 956). Poprawna postać to: skumulowanych, ewentualnie: zgromadzonych. Podobnie kancerowany, choć nie na kartach tej książki, bywa czasownikanulować, który w czasie przeszłym niekiedy otrzymuje zbędny przedrostek z, przyjmując paskudną postać: zanulować.
      • Zamieszkają razem w jednym mieszkaniu" (896). Zamieszkać w mieszkaniu  prawda, że ładnie?
      • Ostatecznie jednak nie podważymy faktu, że (...), s. 262. A przecież można było napisać: Ostatecznie jednak nie da się zaprzeczyć, że (...). Obsesja na punkcie faktów szerzy się wśród ludzi pióra w zastraszającym tempie.
      • Hoag mieszkał w Troy, w stanie Nowy Jork, a dedykowane jemu wiersze Lovecrafta ukazywały się jednocześnie w rozmaitych gazetach amatorskich, jak również w «Troy Times» (s. 283). I po co ta dłuższa forma zaimka jemu? Zupełnie tu nie pasuje, należało dać postać nieakcentowaną, czyli mu.
      • Wymierzenie zemsty (s. 284) również, nomen omen, woła o pomstę. Wymierza się karę lub klapsa, zemsta łączy się z czasownikami wywrzeć czy dokonać.
      • Zamiast tego postuluję wpływ powieści Jacka Londona Przed Adamem (...) (s. 285). Postulować to żądać czegoś, domagać się wykonania czegoś, autorowi zaś chodzi wyraźnie o propozycję, sugestię, postawienie tezy. 
      • Punkt kulminacyjny, mimo iż przewidywalny, przemyślnie został przesunięty do ostatniego zdania opowieści; a postać Przybysza wyróżnia się (choć w tej kwestii ponownie można ją przyrównać do potwora z Frankensteina) tym, że (...) (s. 432). Niefortunna, utrudniająca płynne przeczytanie tekstu, lokalizacja słówka tym, które powinno się znaleźć przed nawiasem, nie po nim.
      • Nostalgia dla osiemnastego stulecia (s. 433) to też nie najlepsza polszczyzna. Wprawdzie np. rzeczowniki miłość i sympatia mogą się łączyć z dwoma przyimkami (do lub dla), jednak nostalgia wymaga przyimka za.

      Moje podejrzenia budzą także m.in. opowieści fikcyjne (s. 289, 508) oraz nauczycielskie besztanie Lovecrafta (s. 1088; czyżby chodziło o besztanie belferskie? mentorskie?), niemniej z braku dostępu do oryginału nie będę się jednoznacznie na ich temat wypowiadać.

          **********

          Podsumowując: książka jest świetnie opracowana merytorycznie (przypisy, dbałość o szczegóły), lecz pod względem tłumaczenia i redakcji pozostawia sporo do życzenia. Wymaga de facto całościowego przejrzenia redakcyjnego, a także przełożenia na nowo pewnych fragmentów. Dodatkowo warto by przy cytowaniu uwzględnić nowe przekłady i tytuły przynajmniej niektórych opowiadań, jako że od 2010 r. ukazały się nowe tłumaczenia wielu utworów Lovecrafta, w tym cieszące się niemałym uznaniem translacje autorstwa Macieja Płazy, które zyskują coraz większą aprobatę nie tylko fanów mistrza weird fiction, ale i krytyków  vide nagroda periodyku Literatura na Świecie.


          © by Paweł Jarosław Kamiński 2018

          Popularne posty